Jak (nie)zostać pracoholikiem, czyli kilka słów na temat sytuacji, kiedy odpoczynek staje się wyzwaniem…

Był taki czas, jeszcze kilka lat temu, gdy na wieść o tym, że ktoś pracuje po kilkanaście godzin dziennie i zarabia grubą kasę, szeregi przeciętnie zarabiających osób, wydałyby okrzyk zazdrości i westchnienie podziwu. Na szczęście czasy te mijają – mam nadzieję, że bezpowrotnie. W dalszym ciągu imponuje nam przedsiębiorczość, jednak coraz bardziej ta, która pozwala skutecznie zarządzać firmą i finansami bez poświęcania tym tematom całego życia prywatnego. Praca po kilkanaście godzin dziennie natomiast często nie jest kwestią świadomego wyboru, ale i jednocześnie nie jest też wynikiem realnej potrzeby. Czemu zatem wpadamy w sidła pracoholizmu? Jaka idea czy też problem za tym stoją?

Idea, za którą stoi praca…

Nie popełnię dużego błędu, jeśli pracę zawodową porównam do dawnych polowań i codziennej walki o przetrwanie. W obu działaniach chodzi o zapewnienie bytu sobie i najbliższym. W XXI wieku jednak praca ma już zupełnie inny wymiar i charakter niż jeszcze 100 lat temu. Pod wieloma aspektami jest nam obecnie znacznie trudniej. Popularne jeszcze 5 czy 10 lat temu określenie „wyścigu szczurów” nie bez powodu zostało zastąpione przez nieco wulgarne, ale doskonale oddające sytuację sformułowanie „kultury zap***”. Pracujemy BEZ PRZERWY. Nawet, gdy już opuścimy pracę, myślimy i rozmawiamy na jej temat, budzimy się w środku nocy z przerażeniem, że czegoś nie dokończyliśmy. Pysznimy się przed wszystkimi, ile godzin pracujemy, nie dostrzegając niczego toksycznego czy nienormalnego w podwójnym etacie na jednym stanowisku. Pieniądze to natomiast tylko jeden z efektów, których oczekujemy i okazuje się, że nie zawsze najbardziej istotny. Pragniemy przede wszystkim uznania, statusu i dopiero na koniec zabezpieczenia finansowego na starość, nieufni w możliwości instytucji takich jak ZUS.

Z nieco innych pobudek niż na przykład nasi rodzice i dziadkowie gonimy również za poczuciem bezpieczeństwa wynikającym z posiadania stałej pracy… Dynamiczna sytuacja na rynku mobilizuje, jeśli nie zmusza, do ciągłego podnoszenia kwalifikacji zawodowych i tak jak kiedyś nasi rodzice pozostawali w jednym zakładzie pracy na całe dekady, a ich rozwój miał cechy ewolucyjne, tak wymagania stawianie wobec pracowników dzisiaj to rewolucja, która odbywa się każdego dnia; stare zawody tracą na znaczeniu, powoli zanikają i giną, wciąż pojawiają się nowe, a istniejące od dekad firmy zamykają swoje podwoje, ciągle redukując etaty, a na rynku bez przerwy pojawiają się nowe technologie, z którymi trzeba być na bieżąco.

Może to powodować lekki zawrót głowy oraz poczucie, że nawet najdrobniejszy odpoczynek, najmniejsza słabość, odsuną nas w tej gonitwie na dalszy plan…

Do standardów panujących już przed rokiem 2020, doszły jeszcze zmiany, które zaprowadziła pandemia. Mimo iż praca zdalna ma swoje niepodważalne zalety, cechuje się również szeregiem zagrożeń, z którymi niezwykle trudno jest nam walczyć. Wśród zagrożeń prym wiedzie brak rozgraniczenia przestrzeni zawodowej od prywatnej. Nagminny już wcześniej nawyk responsywności po godzinach pracy, teraz stał się standardem, a my, będąc w ciągłej gotowości i odpisując na maile, smsy i odbierając telefony o każdej porze dnia i nocy, nie pozwalamy naszym mózgom odpocząć. Jednocześnie jesteśmy pozbawieni bezpośredniego kontaktu z drugim człowiekiem, a mimo bycia ciągle online, świat wirtualny nie dostarczy nam wrażeń, których potrzebuje nasz organizm i które otrzymuje przy kontakcie face to face.

Wszystko to niesamowicie nam szkodzi! Cierpimy na wypalenie zawodowe, depresje, ataki lękowe oraz skrajne zmęczenie! Czemu zatem nie potrafimy zatrzymać tego pędu i pracować tyle, ile w rzeczywistości potrzebujemy? Co powstrzymuje nas przed odpoczynkiem i aktywnym korzystaniem z pieniędzy, które już zarobiliśmy? Czy zbieranie pieniędzy na koncie ma aż taką wartość w porównaniu do zachowania zdrowia fizycznego i psychicznego? A może źródło problemu leży gdzie indziej…

Cienka granica między pracoholizmem a zaangażowaniem

Piszę ten artykuł z punktu widzenia przedsiębiorcy, którym jestem i człowieka, który przez wiele lat prowadził kilka firm jednocześnie i zarządzał wieloma nieruchomościami. Był taki czas, że trudno było mi zrozumieć i zaakceptować fakt, że nie muszę już tak dużo pracować! Może to wydawać się dziwne, ale pamiętam, że kiedy wyjechałem na pierwsze dłuższe wakacje bez telefonu i laptopa służbowego, byłem permanentnie zestresowany! Przyzwyczaiłem się do ciągłego sprawowania kontroli i tego, że czas organizują mi kolejne maile i spotkania. Gdy tego zabrakło, grunt uciekł mi spod nóg i nie bardzo wiedziałem jak sobie z tym „nicnierobieniem” poradzić.

Są takie nawyki, które trudno nam zmienić. Ja na przykład jestem osobą bardzo aktywną, lubię być w kontakcie ze światem i ciągle próbować czegoś nowego. Ta cecha mojego charakteru była mi niezwykle pomocna zwłaszcza przez pierwszych kilka lat stawiania na nogi nowych biznesów i zespołów. Teraz jednak spokojnie mogłaby prowadzić mnie prostą drogą ku toksycznemu pracoholizmowi. Nie zmieniam jej jednak, bo po pierwsze ją w sobie lubię, a po drugie – już próbowałem… Uznałem w końcu, że lepiej tę cechę wykorzystać na innych polach mojej działalności niż ją wykorzeniać. W związku z tym staram się realizować ją przede wszystkim w czasie „wolnym” – szaleję po prostu, robiąc ciągle coś nowego, ucząc się nowych rzeczy, rozwijając każdego dnia. A jeśli chodzi o pracę? Zachowuję balans. Teraz, bo nie zawsze było mi łatwo zrezygnować z robienia „za dużo”…

Pracoholizm jako lekarstwo na lęki

Ogromne wrażenie kilka lat temu zrobił na mnie seans filmu „Joe Black”. W historii tej chodzi o priorytety w życiu. Starszy biznesmen spotyka na swojej drodze Śmierć, która informuje go o rychłym zgonie. Film ten pokazuje, jak trudno temu człowiekowi, uzależnionemu od pracy, zająć się tematami naprawdę ważnymi – takimi jak rodzina, miłość i relacje z ludźmi. Dlaczego nawet świadomość śmierci nie jest w stanie nas powstrzymać przed pracą?

Praca stała się dla nas bowiem lekarstwem na lęki, niepokoje i problemy. Stwarza nam sytuacje, nad którymi możemy panować, kontrolować je i ujarzmiać wszelkie jej nieprawidłowości ze względną łatwością. Nie tak jak w życiu prywatnym, które dużo bardziej zależy od innych ludzi, zdrowia naszych bliskich czy zwykłych wypadków dnia codziennego. Praca daje zatem poczucie bezpieczeństwa… Dostarcza jednak również sporo adrenaliny i endorfin – zwłaszcza gdy interesy idą po naszej myśli, a każdy kolejny sukces, zastępujący okres dużego stresu, uzależnia nas coraz bardziej od pracy zawodowej. Życie prywatne raczej nie dostarcza nam takich emocji, a przynajmniej nie powinno i na szczęście zwykle zdajemy sobie z tego sprawę.

Ważne jest również to, że prowadząc firmę, przywiązujemy się do własnego wizerunku człowieka sukcesu. W momencie w którym następuje odpowiedni czas, aby odpuścić, jest to dla nas bardzo trudne, bo dużą część naszego poczucia własnej wartości złożyliśmy w ręku innych ludzi (oczywiście związanych z nami zawodowo), ale i samych siebie widzieliśmy jedynie przez pryzmat naszego zawodowego wizerunku.

Słowem podsumowania…

Praca dostarcza nam zatem nie tylko pieniędzy. To również zaspokajanie potrzeby przynależności, wiary w siebie i samorealizacji (zgodnie z piramidą Maslowa). Przyzwyczajeni do osiągania sukcesów, wystąpień publicznych lub po prostu do zarządzania, wrzuceni w etap wolności finansowej, czyli momentu, kiedy już możemy odpuścić, stajemy przed bardzo trudnym wyzwaniem, którym jest powstrzymanie się od pracy i znalezienie innych „podniet” w życiu codziennym – możemy bowiem mieć naturalny odruch, by wracać do pracy, odczuwać wręcz przygnębienie a nawet depresję z powodu braku zajęcia zawodowego.

Pamiętam taką bardzo znaczącą sytuację, kiedy już nie sprawowałem codziennego nadzoru nad założoną przeze mnie firmą, a jeden z moich pracowników podpisał kontrakt z klientem, który dotychczas kontaktował się jedynie ze mną. Zamiast dumy czy ulgi, że nie muszę być wszędzie i cały czas dostępny, poczułem ukłucie zazdrości! Dręczyły mnie pytania, czy to znaczy, że już nie jestem potrzebny i że każdy może mnie zastąpić… I jest to niestety sposób myślenia, który pojawia się u wielu przedsiębiorców – bardzo zresztą szkodliwy i hamujący rozwój osobisty oraz wtłaczający nas na zawsze w katorżnicą pracę, którą bez problemu mógłby już w pewnym momencie wykonywać ktoś inny. Dziś już patrząc na tę sytuację z perspektywy, śmieję się ze swojej reakcji. Sporo jednak czasu minęło, zanim nauczyłem się rozdzielać wiarę we własne możliwości i siły od mojego zaangażowania w bieżące sukcesy firmy.

Buddyzm mówi, że wiara w siebie to jeden z najcenniejszych darów, jaki otrzymujemy i że więcej dobra mogą wygenerować dla otoczenia ci, którzy w siebie wierzą. Bez względu na to, czy realizują się w pracy, czy na innych polach. Uwierz w siebie!