HORYZONT PODKARPACKI Nr.5

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tam gdzie anioł i diabeł w jednej izbie mieszka

– rzecz o ZDZISŁAWIE PĘKALSKIM słowem Małgorzaty Dachnowicz opisane.

Na rozstaju hoczewskich dróg, gdzie pośród wyniosłych olch i topoli bystre oko wypatrzy ukryte budki dla kosów stoi dom, którego nie sposób ominąć w swojej wędrówce po bieszczadzkich bezdrożach. Kiedy trafisz w to miejsce nieświadomy niczego podróżniku – niełatwo będzie ci wrócić na wytyczony wcześniej szlak. Na kilka godzin pozostaniesz w mocy bieszczadzkich istot, które tu właśnie mają swoje królestwo: aniołów rozmaitej wielkości i posłuszeństwa, przydrożnych Chrystusów z minami wielce zafrasowanymi, pyzatych biesów, skorych do figlów i psot czadów. Tutaj też w piwnicznej izbie –  dawnym chlewiku mieści się najbardziej niezwykła i tajemnicza bieszczadzka galeria…

Lwów.  Rok 1941.  Podczas wojennej zawieruchy na świat przychodzi chłopiec, któremu na chrzcie świętym dano imię Zdzisław. Niełatwe lata swojego dzieciństwa spędza na terenach przedwojennej Rzeczypospolitej, gdzie kształtuje się w nim wrażliwa na losy Polski i drugiego człowieka kresowa dusza. Szkołę podstawową rozpoczyna już w Przemyślu, do którego przybywa z rodziną jako repatriant. Przemyśl bardzo przypomina mu ukochany Lwów. Zresztą związki Lwowa i Przemyśla są oczywiste – Przemyśl nawet nazywany jest „małym Lwowem”, gdyż podobnie jak on położony jest na łagodnych wzgórzach, szczyci się  podobną architekturą i klimatem z mocnym wielokulturowym akcentem. Jednak tym, co  przede wszystkim je łączy – to wspaniali ludzie, którzy swoje przywiązanie i miłość do ojczyzny  gotowi są poświadczyć własną krwią…

 

 Zdzisław dorasta w Przemyślu,  w Rzeszowie kończy Studium Nauczycielskie, a w Lublinie zostaje absolwentem Instytutu Wychowania Artystycznego na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. Na początku lat sześćdziesiątych przyjeżdża w Bieszczady, a dokładnie do miejscowości Monasterzec położonej  koło Leska, by uczyć wiejskie dzieci prac ręcznych i rysunku. Zamieszkuje w tak zwanym Domu Nauczyciela. Ale co to za dom! Ot… wiejska, uboga chałupa bez prądu, z małą kuchenną izbą. Oprócz nauczania w szkole sprawuje też opiekę nad dziećmi bieszczadzkich osadników, które mieszkają w internacie. Tak oto młody, z dziada pradziada miastowy kresowiak wręcz lwowski batiar, wrasta mocno w Bieszczady stając się powoli miejscowym zakapiorem, o którym śmiało można powiedzieć, że jest „tutejszy”. Lecz, czy lwowski batiar aż tak mocno różni się od bieszczadzkiego zakapiora? Te dwie dusze lwowska i bieszczadzka przenikają się i wzajemnie uzupełniają tworząc osobowość intrygującą, twórczą, niespokojną, niepospolitą… W czasie spotkania z artystą wyraźnie da się zauważyć typową naturę kresowiaka: jest bardzo rozmowny, gestykulujący, dowcipny, szalenie gościnny i otwarty. I do tego jeszcze ta urzekająca, delikatna melodyjność w głosie, ten niemal niedostrzegalny lwowski zaśpiew, który powoduje, że chce się go słuchać i słuchać… Zakapiorzy, aż tak rozmowni nie są.  Dusza zakapiora objawia się u Pękalskiego  poprzez nieustanną potrzebę obcowania z naturą,  dostrzegania i odkrywania jej piękna, bo jak sam mówi: „natura jest największym artystą”.

Jego twórczość to właśnie podkreślanie tego, co stworzyła sama przyroda: delikatne muśnięcie pędzla i z nietypowo ukształtowanych korzeni wyłania się kapliczka, lekkie przetarcie   drewnianych  słoi i dziwnym  trafem spod warstwy kory ukazuje się postać świętego lub anioła.  Inspiracji szuka  też w starych, zdeformowanych deskach  zdobytych z rozbieranych stodół czy stajni, z kawałków drewna wyciągniętych z wody, a czasem też zniszczonych przez ogień, w drzwiczkach od chlewików i blatach stolarskich stołów. Jako elementów ozdobnych używa końskich podków, metalowych zawiasów, łańcuchów, gwoździ… Starym, niepotrzebnym i zużytym przedmiotom codziennego użytku: dzieżom na chleb, nieckom, beczkom, korytom dla zwierząt, które artysta traktuje jako osobliwe profanum – nadaje nowe znaczenie. Dokonuje jakby swoistego „wskrzeszenia” i przywrócenia ich do życia często w formie sacrum. Tak powstają czułe eleusy z aureolami z końskich podków i madonny-przewodniczki,  malowani w nieckach pantokratorzy i majestatyczne mandyliony na denkach od beczek,  frasobliwi zamieszkujący lipowe dziuple i całe zastępy aniołów i świętych pańskich… Któż odważyłby się w świńskich korytach malować wizerunki świętych! Jeśli jednak takie dzieło zostało już stworzone,  to decyzja, aby umieść swoją galerię w starym chlewiku, staje się tylko przewidywalnym następstwem: Jezus narodził się w stajni, leżał w żłóbku, więc czyż można znaleźć lepsze miejsce na galerię takich prac? Żeby było ciekawiej galeria jest tak urządzona, aby przy dużym stole niczym przy tabernakulum mogły odbywać się msze święte. Ławki służą nie tylko do spoczynku, ale pełnią rolę tradycyjnych kościelnych ław. 

Artysta nie zapomina również o innych istotach, tych bardziej do żartów i czynów mniej chwalebnych skorych. W jego pracowni materializują się wielkouche biesy i przebiegłe czady, czarownice z włosami niczym u mitycznej meduzy i pospolite diabełki. Na wsi takie chlewiki z wylepioną kuchnią służyły też do innych celów, bardziej uciechom ciała niż ducha przeznaczonych: a mianowicie pędzono w nich ćmagę czyli po prostu bimber.  Stąd u Pękalskiego diabeł często pojawia się w kontekście pędzenia i spożywania tego tradycyjnego bieszczadzkiego specyfiku. Będąc kiedykolwiek w jego galerii zwróćmy uwagę na intrygujące drzwiczki prowadzące do kolejnego chlewikowego pomieszczenia, na których wisi Matka Boska wkomponowana w końskie chomąto. To właśnie za tymi drzwiczkami znajdowała się kuchnia, na której niczym w pracowni alchemika wytwarzano bieszczadzki specjał…

I zadziwiająca rzecz – cały ten osobliwy świat aniołów, świętych, biesów i czadów żyje ze sobą w wielkiej zgodzie i harmonii wypełniając przestrzeń wokół domu mistrza i w jego wnętrzu kusząc wędrowców obietnicą niezwykłych przeżyć. Przyglądając się filuternym diabelskim postaciom, nie mamy jednak poczucia, że artysta chciałby nas oswoić z diabłem pokazując jego sympatyczne oblicze. Wręcz przeciwnie, mamy wrażenie, że wynika to z potrzeby pokonania zła dobrem, bo jakże można tę odwieczną walkę sił ciemności z siłami światła przedstawić? Zło nie zawsze ma przecież szkaradne oblicze, bo gdyby tak było nigdy nie dalibyśmy się mu skusić, a kusi nas ciągle, ulegamy mu… Zatem diabły muszą mieć chytrą, przewrotną, ale zarazem przyjazną twarz. Na szczególną uwagę zasługuje tu bezprecedensowy „eksperyment Pękalskiego”, na który się porwał kilka lat temu, a legendy o nim krążą po okolicy przekraczając nawet granice regionu podkarpackiego. Otóż nasz artysta  postanowił zważyć diabła i anioła. Wyszukał dwie jednakowe deski, wyszorował je i namalował na jednej z nich anioła, a na drugiej diabła. Następnie zważył je na starej wadze dźwigniowej i… co się okazało? Diabeł lekko przeważył! Zatem, aby wyrównać różnicę Pękalski na odwrocie deski doważył anioła gwoździami ochnalowymi. W ten oto sposób przywrócił w przyrodzie równowagę między dobrem a złem. Eksperyment powtórzył raz jeszcze i efektem tego przedsięwzięcia jest unikalna kompozycja: na końskim orczyku po jednej stronie wisi na dużej desce  anioł, po drugiej stronie diabeł, a w środku dwie mniejsze deski również z namalowanym diabłem i aniołem. Wiszą równo. A to z tej przyczyny, by zło nad dobrem nigdy nie zapanowało. Poprzez te postacie artysta chce pokazać, że przez całe życie toczy się w nas symboliczna walka dobra ze złem, że te dwie siły są nierozerwalnie związane z naszym ludzkim bytem na ziemi. Dopiero po śmierci okaże się co w nas wygrało. Staniemy wtedy przed Najwyższym, a tam zamiast bogatych wrót być może zobaczymy drzwiczki od chlewika? Ale niezależnie od tego czy będą one złote czy bydlęce z nadzieją będziemy czekać na ich otwarcie…

Nie sposób  wyobrazić sobie Bieszczadów bez Pękalskiego ani Pękalskiego w innym miejscu na ziemi. Razem tworzą związek symbiotyczny, który wręcz jeszcze się pogłębia. Miłość artysty do tego miejsca, do jego trudnej historii, do bieszczadzkich pejzaży, do tej krainy Łemków i Bojków jest tak silna, że chociaż rodzina długo nie mogła się pogodzić z jego wyborem – został tutaj, w Hoczwi, zafascynowany klimatem i ludźmi, i tym posmakiem wielokulturowości, które kiedyś będąc dzieckiem otrzymał jako swoje dziedzictwo na całe życie. To właśnie w Bieszczadach artysta odnalazł swoje miejsce na ziemi i tutaj dla tej „bieszczadzkiej ojczyzny” i dla ludzi z nią związanych poświęcił lata ciężkiej pracy.

Dzisiaj oboje z żoną są już na emeryturze i mogą spokojnie oddawać się swoim pasjom. Kiedy świt już nieco zblednie i ucichną  piania kogutów artysta wkracza do swojej pracowni. W ciszy i skupieniu oddaje się pracy twórczej: maluje na stolnicach ostatnie wieczerze, rzeźbi świętych franciszków, pisze wiersze… Dla prac Pękalskiego charakterystyczna jest niesamowita dbałość o detale, każda rzeźba czy praca malarska jest wykończona z precyzyjną dokładnością. Mam przekonanie, że to właśnie połączenie wspomnianych obu dusz miejskiego kresowiaka i bieszczadzkiego zakapiora powoduje, że jego prace wyglądają pięknie zarówno w wiejskiej chałupie jak i w stylowych wnętrzach, a nawet w kościołach. Pani Pękalska dzielnie wspiera męża, ale przede wszystkim prowadzi dom i przyjmuje gości, którzy tłumnie przybywają na spotkania z artystą i z jego unikalną twórczością. I nieważne czy są to szkolne wycieczki, turyści czy zabłąkani wędrowcy – Pękalski z takim samym zapałem opowiada im o swoich zamiłowaniach, o bieszczadzkiej historii, o mieszkańcach tej krainy łagodności, która nie zawsze łagodną była… Ale przede wszystkim opowiada o życiu, które tutaj w Bieszczadach nabiera specyficznego wręcz metafizycznego wymiaru… Gawędziarski talent, niezwykłe rekwizyty (np. czaszka z lipowego drewna czy bawoli róg), światło świec pozwalają mu stworzyć intrygujący spektakl, który na długo pozostaje w pamięci widzów. Każde spotkanie z artystą jest niepowtarzalne, każde zostawia niedosyt i może dlatego ludzie niezmiennie wracają do domu Pękalskich, by jeszcze raz przenieść się w ten wyjątkowy i tajemniczy świat…

 

Małgorzata Dachnowicz